525. Sanatorium? Nie, dziękuję.

UWAGA! To jeden z moich najdłuższych wpisów. Jeśli nie ciekawi Was moje życie prywatne, szkoda czasu na jego czytanie :) W kolejnych wpisach powrócę do tematyki bloga.

———————————————————————

Kilka dni temu zamieściłam na fanpagu bloga krótką informację o tym, że ogłaszam przymusową przerwę na blogu. Miała być spowodowana moim pobytem w sanatorium. Planowo miałam wracać na przełomie czerwca/lipca. Mój pobyt ograniczył się jednak jedynie do dwóch noclegów w tym cudownym miejscu. Dlaczego? O tym przeczytacie poniżej.

Przygotowania.

Zacznę od tego, że przez jakiś czas przygotowywałam Malucha do tego wyjazdu. Tłumaczyłam mu, że mam chory kręgosłup i muszę pojechać na kompleksową rehabilitację. Bo taki był cel tej podróży, co dla niektórych było sporym zaskoczeniem, ale o tym za chwilę ;) Zdziwienie Malucha jak zobaczył mnie w domu po 2 dniach było…spore. Musiałam przystąpić do kolejnych tłumaczeń. Tym razem na temat tego, jak to się stało, że czas się tak “skurczył”. A to rysunek, który przygotował dla mnie z tatą :)

san

Muszę przyznać, że jechałam tam pozytywnie nastawiona. Wraz z moim rehabilitantem żartowaliśmy, że byłyby jaja, gdybym wróciła stamtąd w gorszym stanie. No to stwierdzam, że oboje mamy tendencję do “krakania”, bo tymi “cudownymi” zabiegami zostałam przykuta do łóżka na najbliższy czas.

Kilka słów o …

Moje problemy z kręgosłupem są dość skomplikowane. Nie chcę tutaj rozwijać tego tematu, ale aby lepiej naświetlić Wam “fenomen” sanatorium napiszę, że pojechałam tam jako osoba całkowicie samodzielna. No prawie całkowicie, bo nie byłabym w stanie sama wtarabanić się po schodach z walizką. Po prostu nie mogę dźwigać. Szczytem mojego treningu siłowego było i jest niesienie bułki.  Rehabilitacja w moim mieście uwolniła mnie jednak częściowo od bólu, co było dla mnie sporą ulgą. W końcu mogłam bez stresu dojeżdżać na zabiegi. Nadal nie mogłam zbyt długo siedzieć, ale w porównaniu z tym co było, nie było porównania. Niestety nie było mi dane zbyt długo cieszyć się tym stanem. Nadszedł bowiem dzień mojego wyjazdu do sanatorium – krainy rozkoszy.

Sanatorium, czyli jak unieruchomić człowieka w jeden dzień.

Dlaczego zdecydowałam się tam pojechać? Przede wszystkim zależało mi na tym, aby mieć “pod ręką” różne metody rehabilitacji. W czasie tego pobytu chciałam utrwalić lub nawet polepszyć stan, który udało się osiągnąć mojemu rehabilitantowi. Na moich oczekiwaniach się skończyło. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna.

Pierwsze zaskoczenie.

W czasie drogi obstawialiśmy z tatą Malucha jaka będzie średnia wieku uczestników turnusu. Stanęło na 55 latach. Na miejscu okazało się, że pomyliliśmy się o jakieś 15 lat, bo średnia wieku wynosiła 70. Byłam zdecydowanie najmłodszą kuracjuszką :)

Kiedy wypełniałam formalności w recepcji, jeden z kuracjuszy prawie przykleił się do blatu, żeby wszystko jak najlepiej słyszeć. Mikro ruchami podchodził coraz bliżej mnie. Nie były one gwałtowne, więc na pierwszy rzut oka jego ruch był ledwo zauważalny. Doszło do tego, że słyszałam tuż nad swoim uchem jego oddech. Profilaktycznie wyłączyłam swój zmysł węchu, bo jest on niezwykle wrażliwy, a nie chciałam ryzykować moich popisów, gdybym coś jednak z oddechu obok poczuła. Pani z recepcji zapytała go, w jakim celu tu stoi. Zmieszał się trochę i odsunął o kilka kroków. Stał jednak w takim skupieniu, że miałam wrażenie, że jego uszy to jeden wielki radar. Z tatą Malucha wymieniliśmy spojrzenia i oboje prawie skonaliśmy tam ze śmiechu. Pan pewnie stałby tam dalej, ale w tym momencie otworzyły się drzwi od stołówki i niczym pantera wślizgnął się do środka. W spokoju mogłam dokończyć dalsze podawanie swoich danych.

Po chwili dopadły nas dźwięki głośnego “łubudubu” i naszym oczom ukazała się lecąca ze schodów kuracjuszka. Upadek oczywiście nie był zabawny, ale trzeba przyznać, że zjawiskowy. Mąż wraz z panią z recepcji pomógł starszej pani stanąć na nogi. Tak się spieszyła na obiad, że poplątały jej się nogi. Muszę przyznać, że powitanie tam miałam spektakularne. Nie spodziewałam się, że kuracjusze będą padać do moich stóp.

Magiczna winda.

Z uwagi na to, że mam problemy ze swobodnym poruszaniem się, a mój pokój był na drugim piętrze, konieczne było przedostanie się do pokoju windą. Mam klaustrofobię, więc jak zobaczyłam tę maleńką, dwuosobową windę to zrobiło mi się słabo. Dodatkowo, jak zobaczyłam jej stan techniczny, to w pierwszym odruchu odmówiłam korzystania z tego “środka transportu”. Pani z recepcji zapewniła mnie jednak, że jak dokładnie zamknie się najpierw jedne, a potem drugie drzwi, to wszystko będzie ok. I było, jak wsiedliśmy tam z tatą Malucha pierwszy raz. Potem jednak musiałam tą windą pojechać sama i…winda się zacięła. Osoby zmagające się z lękiem przed ciasnym pomieszczeniem pozbawionym okien mogą się domyślać, co wtedy czułam. Nerwowe walenie w drzwi przyciągnęło jedną z kuracjuszek, jednak okazało się, że również ona nie może otworzyć drzwi z drugiej strony. To oczywiście spotęgowało moją panikę i jeszcze chwila, a musieliby mnie zbierać z podłogi. Ostatecznie udało się windę odblokować, ale każdy kolejny przejazd wywoływał u mnie różnego rodzaju emocje.

Serwowane posiłki przemilczę, bo jestem po prostu na tym tle wrażliwa i wiedziałam, że z tym mogą być u mnie problemy. I były, bo byłam w stanie włożyć do ust jedynie to, co nie wiąże się z przygotowywaniem przez sanatoryjne kucharki. Ciężko mnie namówić na jedzenie takich rzeczy i musiałabym być naprawdę bardzo głodna, żeby takie posiłki jeść. Przygotowałam się jednak na tę okazję własnym jedzeniem, więc wiedziałam, że z głodu nie padnę. Jednak jak się później okazało, wymiksowanie się z tych posiłków wcale nie było takie proste (o tym za chwilę).

O tym, jak zostałam pacjentką geriatry.

Pierwsza noc minęła spokojnie (nie licząc tego, że kuracjusze wstają z kurami i od 06.00 już nie spałam). Zdanie zza ściany “I jak ci się spało Janeczko” wykrzyczane Janeczce do ucha, skutecznie mnie obudziło. W pierwszej chwili prawie podskoczyłam, bo miałam wrażenie, że cała akcja toczy się w moim pokoju. Takie gwałtowne wyrwanie ze snu w obcym miejscu było bardziej pobudzające niż mocne espresso. O godzinie 08.00 miałam wyznaczoną wizytę lekarską. Szybko przekonałam się jednak, że byłam bardzo naiwna licząc na to, że to godzina wyznaczona konkretnie dla mnie. Pod gabinetem lekarza przywitała mnie bowiem kolejka czekających pacjentów. Z uwagi na to, że dłuższe siedzenie sprawia mi ból, wolałam czekać na stojąco. Czas umilali mi panowie z kolejki, wyraźnie ożywieni dużo młodszą od siebie kobietą. Przez te kilkanaście minut przerobiłam kochaniutkie, laleczki i inne tego typu określenia. Czułam, że takie stanie nie jest dobre dla mojego kręgosłupa. Spotkanie z lekarzem było jednak konieczne, bo to on miał dobrać dla mnie zabiegi.

W końcu nadeszła mojej kolej. Do wizyty byłam przygotowana. Miałam ze sobą wszystkie wyniki badań, od rtg, przez tk i kończąc na rezonansie. Okazało się jednak, że mogę to sobie włożyć głęboko (wiadomo gdzie), bo lekarz nie miał czasu i ochoty na przeglądanie tego co przywiozłam. Omówiłam więc w skrócie na czym polega mój problem i po kilkunastu sekundach opuściłam gabinet z wykazem dobranych dla mnie zabiegów. Byłam pewna, że lekarz, który mnie “oglądał” był ortopedą lub neurologiem. W końcu problem dotyczy narządu ruchu, a zostałam skierowana konkretnie do tego lekarza. Po wyjściu zerknęłam na pieczątkę i już wiedziałam, że ten wyjazd może nie być taki, jak sobie wyobrażałam. Otóż moim lekarzem prowadzącym był specjalista geriatrii… Do osoby starszej jeszcze mi daleko, więc do dzisiaj jest dla mnie zagadką schemat doboru lekarza prowadzącego. A może tak staro wyglądam? To chyba jedyne logiczne wytłumaczenie :)

Pierwszy zamach na moje zdrowie.

Już nieco zmęczona udałam się od razu do rejestracji zabiegów. Tam również musiałam trochę odczekać. Po kilku minutach dostałam kartkę z rozpisanymi zabiegami. Pierwszy na liście był masaż kręgosłupa. Moja rehabilitacja opiera się aktualnie głównie na tym, więc wiedziałam czego się mogę spodziewać. Szybko się jednak okazało, że tylko tak mi się wydawało. Moim oczom ukazał się wysoki stół, na który musiałam się wdrapać. To była wyższa szkoła jazdy. Tam, gdzie chodzę na rehabilitację stół jest sterowany pilotem. Tu o czymś takim mogłam pomarzyć. Jak w końcu udało mi się wgramolić, zaczął się prawdziwy cyrk. Przekonałam się, że to, co się dzieje na takich turnusach, ma niewiele wspólnego z istotą rehabilitacji. Pani masażystka nastawiła coś co wyglądało jak minutnik do jajek i oznajmiła, że masaż będzie trwał 10 minut. Byłam w szoku, bo tam gdzie chodzę, masaż trwa godzinę. Jestem pewna, że gdyby ktoś zrobił mi wtedy zdjęcie, moja zdziwiona mina byłaby hitem w internecie. Zostałam oblana mazią dla lepszego poślizgu i pani przystąpiła do pracy. Miałam skalę porównawczą, jak profesjonalnie przeprowadzony masaż powinien wyglądać. Tu, przez cały czas myślałam tylko o tym, żeby nie spaść z tego stołu. Czułam się jak ciasto do pizzy, które trzeba porządnie wałkować. Cała się telepałam i ostatecznie to cieszyłam się, że ten “masaż” trwał tylko 10 minut. Budzik zadzwonił, impreza skończona, następny proszę. Z tego stresu spociłam się tam, jak szczur.

Zamach numer 2.

O wyznaczonej godzinie stawiłam się przed kolejnym pokojem zabiegowym. Właściwie pokój to nie jest dobre określenie, bo to była średniej wielkości sala, podzielona na boksy. Boksy nie miały drzwi, tylko zasłony. Uwierzcie mi, że siedzenie z gołymi cycami nie jest niczym fajnym, kiedy co chwilę zagląda do Ciebie jakaś głowa. Ktoś tam szuka pani Jadzi, ktoś pana Józefa. Drzwi nie ma, więc nikt nie zapuka. Po prostu wkłada się głowę i sprawdza. Tym razem miałam naświetlanie lampą, które trwało 5 minut. Minutnik nie był konieczny, bo sama tego czasu pilnowałam, żeby na czas ukryć moje cycki przed kolejną zaglądającą głową.

Zamach numer 3 i czas na podryw.

Po lampie na kolejne kilkanaście minut poszłam się położyć do pokoju. Przy moich problemach każda minuta stania działa niekorzystnie, dlatego starałam się jak najwięcej leżeć. Kolejnym punktem programu była kąpiel perełkowa. Musiałam na nią kilka minut poczekać. Ten czas wykorzystałam na rozmowę z innymi pacjentami. Sama bym jej nie zaczęła (jestem raczej aspołeczna, nie lubię nawiązywać nowych znajomości), ale jedna z pań nie mogła wytrzymać i zaczęła “wypełniać ankietę” na mój temat. A skąd kochaniutka jesteś, a na co chorujesz itd. Klasyka. Niemal od razu powiedziała mi, że mam naprawdę dużego pecha. Wcale jej jednak nie chodziło o moje problemy zdrowotne, a o to, że niestety nie załapię się tu na żadnego “kawalera”, bo karty zostały rozdane już pierwszego dnia. Ubolewała nad tym, że i ona się nie załapała. Stwierdziła, że to niesprawiedliwe, że jest tu więcej kobiet, niż mężczyzn. Kiedyś myślałam, że takie akcje są tylko w dowcipach o sanatoriach. Otóż nie! To się dzieje naprawdę. Obok tej pani siedziały jeszcze jakieś dwie i jeden, samotny rodzynek rodzaju męskiego. Samotny był jednak tylko w danej chwili, bo zaklepała go sobie wcześniej jakaś pani Zosia, czy inna Helena. Moja rozmówczyni nie dawała jednak za wygraną i starała się pana “odbić”. Najpierw delikatnie, stwierdzając na głos, jaki to on jest przystojny i dobrze zbudowany (dla wyjaśnienia zarówno pani, jak i pan byli dobrze po 60-tce, braki w uzębieniu były widoczne gołym okiem, a na jedzeniu spędzali pewnie sporą część dnia). Jakby to zgrabnie ująć – pan nie był w moim typie ;) W końcu wprost zasugerowała panu, aby zaprosił ją na tańce. Myślałam, że tam padnę tłumiąc śmiech.

turnus

Po chwili mina mi zrzedła, bo przyszła kolej na moją kąpiel. Nie wiem, w jaki sposób wanna była przygotowywana, ale ufam, że była zdezynfekowana po poprzednim kuracjuszu, a przynajmniej wymieniono w niej wodę. Podest, który miał mi ułatwić wejście do wanny był tak śliski, że postanowiłam go sobie darować i dać od razu duży krok do środka. Nie było łatwo, ale jakoś udało mi się przyjąć pozycję półleżącą. Udawałam, że nie widzę zardzewiałego prysznica, bo nie chciałam się niepotrzebnie nakręcać. Pani uruchomiła maszynę i wszystko zaczęło wibrować. Już w czasie trwania tej kąpieli czułam, że coś jest nie tak. Mam niestabilność kręgosłupa (o której mówiłam lekarzowi dobierającemu zabiegi), więc takie “masowanie” i “wirowanie” nie było dla mnie komfortowe. Liczyłam jednak na to, że wiedzą co robią. Nie wiedzieli. To był pierwszy krok do katastrofy.

Zamach numer 4 i 5, czyli o “obsranym” kocu słów kilka.

Po kąpieli zostały mi już tylko dwa zabiegi, więc udałam się do ostatniego pokoju. Od razu powiedziałam siedzącej tam rehabilitantce, że czuję, że zaczyna dziać się coś niedobrego. Stwierdziła więc, że przyspieszymy te dwa ostatnie zabiegi, żebym nie musiała już tyle czekać. Ok, może to i faktycznie lepiej.

Przedostatnim zabiegiem były okłady borowinowe. Pani rehabilitantka kazała mi usiąść na krześle. Powiedziałam jej, że to nie jest dobry pomysł, bo siedzenie znacząco nasila moje dolegliwości i mogę mieć potem problem z dotarciem do pokoju. Stwierdziła jednak, że jak usiądę prosto na krześle to wszystko będzie dobrze, bo ciężar ciała częściowo przeniesie się na nogi. Ok, w końcu jest rehabilitantką, chyba wie, co robi. Nie wiedziała :/ Z okładem z borowiny miałam siedzieć 15 minut. To był mój najdłuższy zabieg. Szkoda, że akurat on odbywał się w takiej pozycji. W tym miejscu dodam, że okłady z borowiną leżały w większości na podłodze. Były dość ciężkie, więc spadały z parapetu. Nikt się tym jednak nie przejmował i nakładali kuracjuszom takie prosto z podłogi. Byłam już u kresu wytrzymałości bólowej, więc przemilczałam ten temat, skupiając się na tym, żeby w miarę wygodnie siedzieć. Dodatkowo owinięto mnie kocem, który wyglądał jakby był obsrany. Borowina ma kolor brązowy i zostawia ślady w takim kolorze. Ten koc wyglądał więc jak gacie z kilkoma “drachami”. Żadne inne określenie nie oddałoby tego widoku. Brzydziło mnie to strasznie i cały czas zastanawiałam się ile osób miało to na sobie przede mną. Po kwadransie zabieg dobiegł końca. Niestety nie mogłam już wstać z tego krzesła o własnych siłach. Po prostu nóg praktycznie nie czułam i wiedziałam, że nadciąga wielkimi krokami mega atak. Dopadł mnie po kilkunastu sekundach.

Został mi już tylko ostatni zabieg, na stojąco – laser. Działa on przeciwzapalnie i przeciwbólowo, więc “żal” było nie skorzystać. Pani rehabilitantka nalegała, aby go zrobić, bo z pewnością mi pomoże. Zwłaszcza, że cały zabieg miał trwać…4 minuty. Bolało mnie już na tyle, że nie miałam siły wnikać w to, jaki jest sens przykładać ten laser na tak krótko. Z tego co wiem, tego typu zabiegi trwają zwykle przynajmniej kilkanaście minut. Po laserze bolało mnie już tak bardzo, że łzy same zaczęły mi lecieć. Byłam przerażona tym, że muszę dojść jakieś 100 m do magicznej windy, a potem jeszcze przejść z windy do pokoju, a w nim się położyć (co po tak silnym ataku wiąże się z kolejną petardą przy zmianie pozycji z siedzącej na leżącą). Nie byłam w stanie iść samodzielnie. Po prostu bym się przewróciła. Dwie kuracjuszki widząc co się dzieje, zaoferowały swoją pomoc w doprowadzeniu mnie do pokoju. Całą drogę zastanawiałam się nad tym, co będzie, jak cała nasza trójka się wyłoży.

To był hardcor.

Kiedy w końcu dotarłam do pokoju, wiedziałam już, że nie mogę tam dłużej zostać, bo mnie po prostu wykończą. W ciągu kilku godzin zniszczyli to, co udało się osiągnąć mojemu rehabilitantowi przez kilka tygodni. Jak się położyłam, to nie byłam w stanie nawet ruszyć nogą. Wieść o tym co się stało szybko rozniosła się po sanatorium. Zaczęły się do mnie różnego rodzaju pielgrzymki. Każdy chciał mi w jakiś sposób pomóc i to było naprawdę miłe. Sama nie byłabym w stanie nawet sięgnąć po coś do picia.

Terror posiłkowy.

Panie ze stołówki przyniosły mi do pokoju obiad i jedna z nich rozsiadła się, żeby mnie nakarmić. Prawie zemdlałam, jak mi powiedziała, że to pyszne ozory w jakimś tam sosie. Nie byłam w stanie nawet tego spróbować. Musiałam leżeć na bezdechu, bo sam zapach mnie odrzucał. Nie chciałam jednak sprawiać pani kucharce przykrości. Jakoś udało mi się ją przekonać, że sama sobie z tym posiłkiem poradzę. Wiem, że jedzenia nie powinno się wyrzucać, ale nie miałam innego wyjścia. Miałam pod ręką jakąś reklamówkę i to tam wylądowały te pyszne ozory (mam nadzieję, że pani kucharka nie jest czytelniczką mojego bloga, bo nie chciałabym, żeby ten sekret wyszedł na jaw :)). Po jakimś czasie pani kucharka wróciła po talerz, jednocześnie przynosząc mi…budyń. A ja nie znoszę budyniu. Od razu mam odruch wymiotny, jak tylko zerknę na jego konsystencję. Myślałam, że wetrę go sobie we włosy, żeby się go pozbyć.

A w pokoju obok…

Ściany w sanatorium były tak cienkie, że bez najmniejszego problemu słyszałam to, co się działo w pokoju obok (o czym wspominałam Wam wyżej). Zajmowały go dwie starsze panie. Jedna z nich rozmawiała ze swoją siostrą przez telefon. Użalała jej się, że nie ma z kim tu popląsać. Nie traciła jednak nadziei, bo w lipcu wybiera się na jakieś wesele. I tam zamierza cyt. “kogoś sobie przygruchać” :) Muszę przyznać, że moja przepona się nie nudziła.

Finał.

Mój stan niestety przez noc niewiele się poprawił i rano lekarz stwierdził, że dalsze zabiegi nie są wskazane. Niewątpliwie stałam się dla nich problemem. Nie było sensu, żebym tam dłużej została, bo kolejne sanatoryjne atrakcje mogłyby w efekcie zaprowadzić mnie na wózek. Nie chciałam ryzykować, sami rozumiecie ;)

Podsumowując stwierdzam, że aby jechać do sanatorium, trzeba być zdrowym. I mieć stalowe nerwy. No chyba, że interesuje nas jedynie rekreacyjna część takiego pobytu ;) A ja, wraz z moim rehabilitantem, zaczynamy po weekendzie walkę od nowa.

mamiczka_logo

Mamiczka

O autorce: Mamiczka

Mama Malucha od września 2011 r. Z dużym poczuciem humoru, dystansem do siebie i odrobiną szaleństwa. Prawnik z zacięciem medycznym. Studentka naturopatii i dietetyki klinicznej. Partner Eqology. Chcesz zadbać o swoje zdrowie? A może chcesz pracować w moim zespole? Jeśli tak, napisz do mnie na czymzajacmalucha@gmail.com.

27 komentarzy

  • To co opisujesz to jakaś istna masakra….Jest to dla mnie niewyobrażalne..Po pierwsze zabiegi wypisał Ci geriatra, po drugie wypisał złe zabiegi, przecież mogła Ci sie stać straszna krzywda….Dziadki, babcie, winda, czy posiłki to nic w porównaniu z tym, że mogłaś wylądować na wózku…

    Mój tata był wczesną wiosną w sanatorium, ale był po zawale, najwiecej chodził po niskich górach…Narzekał jedynie na jedzenie i na nude….

    Tak czy inaczej, wracaj do zdrowia… :)

    • Mamiczka

      W takie miejsca najlepiej jeździć z kimś (na moim turnusie widziałam, że było kilka małżeństw). I najlepiej mieć zlecone zabiegi przez lekarza prowadzącego, który zna stan naszego zdrowia. Neurochirurg, który mnie prowadzi, początkowo odradzał mi ten wyjazd. Mówił, że sanatorium to nie jest dobry pomysł (tak było na początku mojego leżenia, jakieś 2 miesiące temu – rehabilitacja z dobrym specjalistą tak, sanatorium nie). Ale w ZUSie na kontroli zwolnienia lekarskiego zaczęli mnie cisnąć z tym sanatorium, więc nie miałam wyjścia. Wolałam pojechać na krócej i blisko domu, niż na 3 tygodnie do miejsca wyznaczonego przez ZUS. Mój stan sporo się poprawił, więc nikt nie przypuszczał, że tak to się skończy.

  • Strasznie mi przykro, że tak Cię w tym sanatorium urządzili, ale za to materiał na ciekawy wpis pierwsza klasa! Prawie rżałam ze śmiechu czytając tą historię! Trzymaj się zdrowo i przede wszystkim unikaj sanatorium!

    • Mamiczka

      Nikt mnie wcześniej nie uświadomił :D Ja naprawdę byłam pewna, że ten wyjazd jest dobrym krokiem do poprawienia mojego funkcjonowania. I sobie tak poprawiłam, że hej ;)

  • My co roku jeździmy do tzw.Spa sanatorium uzdrowiskowe w celach wypoczynkowych. Z racji tego ze mąż ma przepukline kręgosłupa postanowił wybrać sie tam do specjalisty (ponoć są jedni z lepszych w pl) niestety jego wizyta skończyła się tym ze zamiast odpoczywać leżał 24h na twardej podłodze przez kilka dni. Otóż postanowili go tam “nastawić ” co jest przy jego urazie zabronione!!! Ćwiczenia nie pomagały. Rozluzniania mięśni nie zalecali wiec wszelkie zabiegi typu masaż odpadły. ..
    Eh… wróciliśmy po tygodniu a M musial wziąć jeszcze tydzień urlopu w pracy aby stanąć na nogi…

    • Mamiczka

      Przy przepuklinie dobry rehabilitant może sporo pomóc. Ale najpierw musi się dokładnie zapoznać z płytą rezonansu i przede wszystkim znać się na anatomii człowieka. Zwykle jednak rehabilitanci ograniczają się do przeczytania opisu badania, który czasem ma niewiele wspólnego z tym, co jest na płycie :/ Jak się trafi na konowała, to tylko zaszkodzi :(

  • Przeczytałam jednym tchem.
    Pomijając istotny fakt, że cudownie się Ciebie czyta – czy piszesz o zabawkach, czy o życiu… to całą Twoją historię w obrazie i dobrej ostrości miałam przed oczami :)

    Jako dziecko jeździłam do sanatorium, Ciechocinek :D
    Wspominam nieźle, ale to jeszcze takie PRLowskie było… pewnie gdybym się dziś wgłębiła to by mi ciary przeszły.

    Do sanatorium się jedzie pogruchać nie leczyć.

    a geriatria powaliła mnie na kolana!

    Starość nie radość moja droga, myślisz, że zaczyna się dopiero po 60tce? :D

    Pozdrawiam i zdrówka życzę!

    • Mamiczka

      Cieszę się, że udało mi się to w miarę wyraźnie opisać ;)
      Od czasów PRL nic się w Ciechocinku nie zmieniło :))

  • Po pierwsze gratuluję zachowania pogody ducha mimo takich przeżyć;) aż się włos na głowie jeży;) widzę że aktualne jest powiedzenie że trzeba mieć końskie zdrowie żeby chorować szczególnie w sanatorium;) a personel to bym do sądu pozwała. Pozdrawiam i zdrowia życzę

  • Napisałaś oficjalną skargę? Może chociaż link do tego wpisu podeślij gdzieś, może jeśli więcej osób będzie zgłaszać to co się dzieje, to powoli coś się zmieni? Współczuję bardzo, aż mnie otrzasalo jak to czytałam.

    • Mamiczka

      Nie pisałam skargi. Nie chcę sobie dodatkowo szarpać nerwów ;) Na razie marzę o tym, żeby chociaż trochę przestało boleć i żeby wróciło do tego, co było przed wyjazdem.

  • Kilka lat temu miałam podobne doświadczenia z lekarzem z ZUS jak i sanatorium po urazie kręgosłupa. Doświadczyłam wszystkiego tego, co Ty. Dodatkowo, ja byłam zimą, łóżko w pokoju stało pod oknem z dziurami tak wielkimi, że palce wchodziły, a w łazience z ogromnym oknem nie działało ogrzewanie, krople wody zamarzały. Po 2 dniach miałam gorączkę, dreszcze, kaszel, katar, i wszystko, co najgorsze. Lekarz “sanatoryjny”, który okazał się być ginekologiem, zalecił mi aspirynę. Gdy zagroziłam, że wezwę pogotowie i telewizję sprowadzono internistę, który stwierdził zapalenie oskrzeli, naprawiono okno i ogrzewanie. Wstawiono nawet dodatkowy grzejnik na kółkach. Po awanturze, która pochłonęła resztkę moich sił zakupiono dla mnie leki, bo pierwotnie kazano mi samodzielnie udać się do apteki.
    Ps. mając małe dziecko (poniżej 4 lat) nie musiałaś godzić się na wyjazd do sanatorium, obowiązują bowiem przepisy Kodeksu Pracy w zakresie delegowania pracownika poza miejsce zamieszkania. ZUS musi wyznaczyć rehabilitację w miejscu zamieszkania.

  • generalnie smutna sprawa, bo w końcu człowiek ufa lekarzom, a oni najwyraźniej odwalają swoją robotę i zamiast pomóc człowiekowi, to jeszcze pogarszają

    ale
    czytając Twój post nieźle się uśmiałam :)

    Mam nadzieję, że uda Ci się szybko powrócić do formy z przed wizyty w sanatorium, a nawet lepszej. Tego z całego serca Ci życzę. Trzymaj się :)

  • Czytałam ten tekst przecierając oczy ze zdumienia. Koszmar!!! A na bloga wpadłam spr. czy jesteś bo coś ostatnio na FB Twoje posty gdzieś mi umykają. Ale widzę, że jesteś. Mam nadzeję, że czujesz się już lepiej pi tej wizycie w rzeźni. Sorry. W sanatorum. Buziole wielkie!

    • Mamiczka

      Na fejsie ostatnio mnie mało, tu zresztą też. Ale za kilka miesięcy wrócę i nadrobię zaległości :) Czuję się już lepiej (dzięki mojemu rehabilitantowi), ale do pełnej sprawności będę mogła wrócić jedynie po operacji. Bo rehabilitacja pomaga mi walczyć z bólem, ale nie likwiduje niestety przyczyny dolegliwości.

  • Przepraszam może to głupio zabrzmi ale moja przepona się nie nudziła czytając twój wpis :). Poprostu się śmiałam przez cały tekst. A na poważnie to szczerze wspólczuje i życzę powrotu do zdrowia.

  • Nie wiem… Niby nie jestem zaskoczony tą historią, ale jednak nie potrafię się nie dziwić że coś takiego cię spotkało w 2018 roku. To “sanatorium” to po prostu jakaś farsa, takie miejsce dla zabicia czasu i nic po za tym. No ale być może jak będziesz po 60-tce to dostrzeżesz i docenisz te uroki których dziś nie widzisz? ;)

    • Mamiczka

      To było w 2015 r. :) Ale dzisiaj z pewnością byłoby tak samo. Nigdy więcej nie pojadę w takie luksusy :D

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Możesz używać tych tagów HTML i atrybutów:

<a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>