801. Spracowany chłopak, czyli a może rozwód? #4

Pamiętacie jeszcze cykl wpisów rozwodowych, który powstał tu kilka lat temu? Wpis #1 —->  KLIK, wpis #2 —->  KLIK i wpis #3 —->  KLIK.

 

Po długiej przerwie, powracam z #4. To, co się u nas działo w okresie okołoświątecznym, zdecydowanie nadaje się na odgrzanie tego cyklu ;)

 

 

Nie wiem, czy tylko u nas tak jest, ale tata Malucha uważa się za niezwykle żyjącego w pędzie człowieka. Po prostu spracowany chłopak. Zawsze podkreśla, że to ON!!! wstaje o 6.00, przez co pod koniec dnia jest wręcz skonany ze zmęczenia. To prawda, że ja śpię zwykle do 08.00, ale biorąc pod uwagę moje częste zmęczenie, związane z przewlekłą boreliozą, można uznać, że wieczorny stan skonania jest zbliżony. Jednak nie dla taty Malucha ;) W swoich oczach jest on bohaterem domu, w moich powinien sobie często nucić pod nosem piosenkę Tamagotchi, a w zasadzie jej refren – “Pić, jeść, spać, jak Tamagotchi” ;)

 

Zaczęłam się w końcu zastanawiać, po co wstaje o 06.00, skoro z domu wychodzi z Maluchem dopiero o 08.30 (u nas szkoła zaczyna się o 08.50). Drążąc temat okazało się, że owszem, na 06.00 to ma nastawiony budzik. Ale faktycznie zaczyna dzień o 07.00. Jak budzik zadzwoni, najpierw leży jeszcze około 20 minut, walcząc z zamykającymi się oczami. Potem wstaje i siedzi na krześle kolejne kilkanaście/kilkadziesiąt minut, żeby się dobudzić. Po jaką cholerę nie wiem. Lepiej byłoby pospać tę godzinę dłużej i o 07.00 wstać już z większą werwą. Ale on przecież wstaje o 06.00! O 06.00!! O 06.00!!! (gdyby gdzieś Wam ta informacja umknęła).

 

Kiedy ja szykuję się do wyjścia, od momentu wejścia do łazienki (a muszę umyć włosy, wysuszyć je, wyprostować i zrobić makijaż), razem z wyprowadzeniem psa zajmuje mi to zwykle około godziny. Czasem jest to 50 minut, a czasem godzina i dziesięć minut. Z doskoku coś tam wtedy przegryzam i piję kawę. Facetowi, powinno to więc zająć dużo krócej, bo ani nie myje włosów, ani ich nie suszy, ani nie robi sobie makijażu. Ochlapie pachy, odkrztusi gile, umyje zęby i fajrant. Finalnie jednak zajmuje nam to tyle samo czasu.

 

Kluczem okazuje się tu śniadanie. Otóż tata Malucha musi rano jadać jak w restauracjach. Minimum jedno danie na ciepło. Rozumiem, że śniadanie to królowa dnia, ale naprawdę wolałabym wciągnąć na szybko jakiegoś kabanosa z suchą bułką i pospać dłużej, niż delektować się jajkiem w koszulce i być zwłokami resztę dnia. Na stole od rana króluje często również omlet. Ale nie jakiś tam podstawowy, na zasadzie wybełtane jaja i ciach na patelnię. Do tego trzeba przygotować cebulę, jakieś pieczarki czy inne papryki. Całość przedłuża się o kolejne kilkanaście/kilkadziesiąt minut. Dobrze, że jeszcze z samego rana nie rozkłada sobie białego obrusa na stole, żeby godnie celebrować śniadanko.

 

Jak wiecie, w tym roku organizowałam rodzinną Wigilię u nas w domu. O tym, jakie planuję przygotować potrawy pisałam Wam tu —->  Świąteczne gotowanie.

 

Plan był ambitny, bo potraw dużo. Podział prac też był zatem zaplanowany z wyprzedzeniem. Jak się potem okazało, tylko w mojej głowie. Spracowany chłopak, miał nieco inny pogląd na tę sytuację ;)

 

Część potraw zaczęłam robić z większym wyprzedzeniem. Dotyczyło to głównie pierogów. Tak, jak zaplanowałam, były ich trzy rodzaje – ruskie, z kapustą i grzybami i z makiem. Mroziłam je osobno, żeby mi się nie skleiły, ale finalnie wszystkie się ze sobą posklejały już po ugotowaniu, tuż przed podaniem ich na stół ;) Pominę fakt mego wewnętrznego zdenerwowania w tamtej chwili. Wiecie, tyle godzin osobnego mrożenia, potem przekładanie tego do worków, certolenie się z tym godzinami, żeby ostatecznie i tak podać ludziom sklejoną konstrukcję, która przy próbie rozdzielania wywalała wszystkie swoje flaki na zewnątrz ;) Cudownie.

 

Ogólnie podział prac okazał się taki, że tata Malucha zrobił część zakupów (część zrobiliśmy wspólnie, ale spędzanie razem czasu w markecie spożywczym przechyla szalę wagi, że jednak rozwód), wkładał i wykładał naczynia i gary ze zmywarki i dużo odpoczywał, żeby regenerować się przed nadchodzącymi Świętami. Regeneracja polegała w głównej mierze na ćwiczeniu prawego nadgarstka, gimnastykując go na myszce. Na komputerowej myszce, doprecyzuję ;)

 

W ten oto sposób dni nam mijały. Tata Malucha robił zakupy, wracając się po kilkanaście razy do sklepu, bo jego zmęczone i spracowane oczy omijały niektóre produkty z listy zakupów. Być może myślał, że jak je ominie, to w tajemniczy sposób również z niej znikną. Chyba był rozczarowany, że to jednak tak nie działa ;) W ten oto sposób sprawdziło się stare przysłowie, że kto nie ma w głowie, ten ma w nogach.

 

Napomknę tylko, że Sylwester również odbywał się u nas i tata Malucha także zajmował się zakupami. Dwa z zaplanowanych przeze mnie dań były z tortillami. I 31.12., tuż przed godziną 16.00, tata Malucha zorientował się, że nie kupił tych tortilli. Anioł stróż nam nim czuwał, bo gdybym to ja się zorientowała, że ich nie ma, około godziny 19.00, kiedy zabierałam się za przygotowywanie roladek, wieczór sylwestrowy przebiegałby w wybuchowej atmosferze. Zwłaszcza, że o tej godzinie, nie byłoby już możliwości ich dokupienia. Byłaby jazda bez trzymanki ;)

 

Po drodze oczywiście kilka razy wracał się do sklepu, bo przy liście z 25 punktami, kupienie wszystkiego od razu byłoby zbyt dużym logistycznie wyczynem. Jeszcze bym musiała jakiś order albo puchar kręcić na szybko, żeby wręczyć nagrodę na podium za bezbłędne włożenie do koszyka produktów zapisanych przeze mnie na liście.

 

Wracając jeszcze do przygotowań świątecznych, od 20.12. Maluch siedział w domu. A wiadomo, że to szczytowy okres przygotowań. Dodatkowo, podobnie jak rok temu, przygotowywałam Maluchowi klasową Wigilię, więc wzięłam sobie kolejne obowiązki na głowę. A żeby było mi weselej, 21.12 wieczorem pojawiła się u Malucha gorączka. Oł jeee. Marzyłam o tym. Wizja wycierania gili i inhalowania go, między skakaniem przy garach, była moim must have świątecznych przeżyć 2019 r. Los się jednak do mnie uśmiechnął i infekcja przebiegała spokojnie. Bałam się, że się zarażę, co już byłoby wisienką na torcie, ale miałam fuksa ;)

 

W dzień klasowej Wigilii Malucha, nie tylko on miał imprezę w szkole. Na ten dzień, już po powrocie do domu, miałam zaplanowane robienie pierogów z kapustą i grzybami. Tata Malucha z kolei wybierał się na Wigilię pracowniczą. I chociaż pracujemy razem, to stanęło na tym, że spotkanie odbędzie się jedynie w męskim gronie. Raczej nie czułabym się komfortowo w gronie rozheheszkowanych chłopów po spożyciu, a jeszcze nie daj Boże, wpadliby na genialny pomysł, żebym była ich cateringiem. Tata Malucha udał się zatem na tę “Wigilię”, a ja zabrałam się za pierogi.

 

Ruskie i z makiem miałam już pomrożone wcześniej. Te zostały na koniec, bo umówiłam się z moją mamą, że nie będę robić osobno swojego farszu z kapusty i grzybów, tylko wezmę od niej, bo i tak będzie robić swoją kapustę z grzybami.

 

Tata Malucha konsumował od kilku godzin nie tylko wigilijne potrawy ;), a ja lepiłam i lepiłam. Coś mi jednak nie grało z tym farszem i ugotowałam sobie część przygotowanej partii. Dobrze, że coś mnie tknęło, bo okazałoby się, że zaserwowałabym gościom pierogi z bigosem. Wprawdzie była to kapusta z grzybami, ale dużo bliżej było jej w smaku do bigosu niż do zaplanowanego przeze mnie farszu. Dobrze, że jeszcze miałam w domu puszkę kiszonej kapusty i suszone grzyby, więc zabrałam się za przygotowywanie swojego farszu. I nie, nie podśpiewywałam sobie pod nosem radośnie “All I want for Christmas is you”. W mojej głowie roiły się raczej bardziej ostre dźwięki ;)

 

Kiedy około godziny 23.00 farsz był gotowy, ciasto od dawna czekało na lepienie pierogów, a Maluch jak na złość nie chciał spać (już go rozkładało przeziębienie, więc marudził jak panna na wydaniu), stwierdziłam że zadzwonię do taty Malucha, żeby ustalić, o której planuje wrócić (a wieczerzę zaczęli o 16.00). Po drugiej stronie słuchawki usłyszałam rozkoszniaczka, kiedy mnie tu czeka jeszcze lepienie przez kilka godzin, więc po kilku moich niezadowolonych mruknięciach, szybko pojawił się w domu.

 

Przez te ostatnie dni, godzinami wszystko przygotowywałam. Tata Malucha stwierdził, że kojarzę mu się z babą z gór, która na dwa tygodnie przed świętami zamieszkuje w kuchni ;) Kiedy ja patroszyłam rybska, spracowany chłopak patroszył swych przeciwników w Battlefield. A potem stękał, że niech te Święta już w końcu nadejdą i się skończą, bo nawet porządnie odpocząć nie można, bo tyle roboty ma.

 

W tym roku pierwszy raz robiłam śledzie w zalewach. I chociaż kupiłam filety, to miały tyle ości, że musiałam je jakoś wydostać. Kompletnie nie wiedziałam, jak się za to zabrać. W internecie znalazłam poradę, aby robić to pęsetą. 2,5 godziny wyjęte z życia. Nigdy więcej. Następnym razem lecę do sklepu po śledziki na raz i Hasta la vista, baby.

 

W międzyczasie dekorowałam mieszkanie i na dzień przed Wigilią uznałam, że warto by było kupić nowy serwis kawowo-obiadowy. Ten co mieliśmy do tej pory był już w znacznej części wytłuczony przez tatę Malucha. O jego darze i zwinnych jak pantera dłoniach pisałam w jednym z poprzednich wpisów rozwodowych. Stwierdziłam, że nowy zestaw nam się przyda i z uwagi na to, że Maluch był chory i musiałam z nim zostać w domu, oddelegowałam do tego zadania jego tatę.

 

Nauczona doświadczeniem, przesłałam mu komunikatorem zdjęcia konkretnego zestawu, który ma kupić, wraz z jego nazwą i ceną. I zapowiedziałam od razu, że w razie wątpliwości czy to na pewno to lub braku zestawu na stanie, ma dzwonić z videorozmową, a nie samodzielnie dokonywać wyboru czegoś innego. Jak wiecie, gust mamy zupełnie inny, więc szansa na to, że byłabym zadowolona z dokonanego wyboru jest bliska zeru.

 

Wszystko tym razem przebiegło zgodnie z planem i tata Malucha wrócił do domu z wybranymi przeze mnie naczyniami. Wprawdzie musimy jeszcze dokupić talerzyki deserowe, bo ich akurat nie było z tej serii, ale cieszyłam się, że część obiadowa jest w komplecie.

 

Nieco drżałam, czy gdzieś po drodze coś nie ulegnie stłuczeniu, ale obyło się bez przygód. Wieczorem tata Malucha postanowił umyć te wszystkie nowe naczynia w zmywarce. Ja w tym czasie już leżałam. Kiedy wyciągał wymyte talerze, usłyszałam nieco stłumiony, krótki brzdęk. I cisza nastała w kuchni. Znam to i wiedziałam, że ta chwila, w której mózg taty Malucha analizuje co się właściwie wydarzyło, nie zwiastuje niczego dobrego. Po chwili słyszę odchrząknięcie i już wiedziałam, że szykuje się, żeby mi coś powiedzieć. Kiedy zobaczyłam go w drzwiach z nowym talerzem w ręku, to już nie musiał nic mówić… Dodał tylko – “To po prostu będzie mój talerz”. Nie wiedziałam, że lubi spożywać na obitych talerzach ;)

 

Kurtyna.

 

Osoby, które są tu od niedawna, informuję, że czytając wpisy rozwodowe należy wyjąć kij z pośladków i traktować je z przymrużeniem oka :)

 

 

Mamiczka

O autorce: Mamiczka

Mama Malucha od września 2011 r. Z dużym poczuciem humoru, dystansem do siebie i odrobiną szaleństwa. Prawnik z zacięciem medycznym. Studentka naturopatii i dietetyki klinicznej. Partner Eqology. Chcesz zadbać o swoje zdrowie? A może chcesz pracować w moim zespole? Jeśli tak, napisz do mnie na czymzajacmalucha@gmail.com.

2 komentarzy

  • Swietny post az musze wrocic do poprzednich.
    I ja zastanawiam sie czemu ten twoj ukochany ma nastawiony budzik na 6.00. Podobno najlepiej jest wstac od razu, bo wtedy wlasnie czlowiek lepiej funkcjonuje. Moze ma pretekst, ze wczesnie wstaje :-) pozdrawiam Was.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Możesz używać tych tagów HTML i atrybutów:

<a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>